Tour de Warsaw – czyli impreza dla fanów kolarstwa, którzy chcą doświadczyć czegoś więcej niż
niedzielna przejażdżka, lub zmierzyć się z dystansem, o którym nigdy nie myśleliśmy, że
przejedziemy.
Skąd wziął się u mnie pomysł by wziąć udział w tym wyścigu? Hmm… Myślę, że śmiało mogę
zrzucić winę na naszego serwisanta MyBike.pl, który opowiedział mi o tym wyścigu i zachęcił do
wzięcia udziału.
Oczywiście jak to ja – wszystko musi być na ostatnią chwilę, więc i tym razem mój udział był
ogarnięty na ostatnią chwilę. Bardzo fajnie udało mi się znaleźć ekipę dzięki pomocy organizatora
wyścigu. Krótko mówiąc nie znałem ludzi , z którymi miałem pojechać, jak również w całej tej
sytuacji przed wyścigowej byłem zielony. Na szczęście było jeszcze trochę czasu, więc z grupą
udało się trochę pojeździć, a wszystkie kwestie organizacyjne dograć tak, aby nie martwić się tym
przed samym wyścigiem.
Z racji tego, że w tym sezonie kilometrów na liczników za wiele jeszcze nie było (~900km), to
oczywiście w głowie pojawiało się pytanie, jak zachowa się organizm podczas 67godzinnego
wysiłku na dystansie ~210km. Obawy były, lecz z drugiej strony zima nie była „przespana”, więc
dawało to trochę światła 🙂
Grupa do której udało mi się dołączyć nie miała aspiracji by urywać koło, jednakże cel był jasno
określony – dojechać do końca z uśmiechem na twarzy, a założona średnia ok 30km/h.
Jednakże z racji tego, że tradcją Prologu Tour de Warsaw jest zła, lub bardzo zła pogoda, tak i tym
razem nie mogło być inaczej.
Wyścig zaczynał się rano, my start mieliśmy zaplanowany na godzinę 8:20. Jak wiadomo bardzo
ważnym elementem jest żywienie… Niestety rano apetyt nie dopisywał, a dodatkowo poleganie na
budziku w telefonie okazało się niezbyt skuteczne. Szybka pobudka żony, kanapka do worka i
trzeba było ruszyć do miasteczka zawodów. Temperatura była dużo lepsza niż rok temu i wynosiła
ok 1516C, jednakże przez ponad 150km towarzyszył nam deszcz, lub momentami ulewa.
Niektórzy zrezygnowali przed wyścigiem, gdy w perspektywie była taka właśnie jazda, a reszta z
zaciśniętymi zębami stawiali opór pogodzie. Wsparcie drużyny w takich momentach jest
najważniejsze. W pewnym momencie, gdy człowiek jest przemoczony do suchej nitki, to deszcz
przestaje być już przeszkodą, a w głowie jest tylko skupienie na drodze i walka by dać od siebie
wszystko co najlepsze, by pomóc drużynie. Obawy co do wydolności organizmu okazały się
niesłuszne. W tym dniu, na samej „kanapce”, paru żelach i ciastkach noga była jak ze stali – aż
chciało jechać się dalej i nie kończyć na założonym dystansie.
Założone cele udało się wykonać – średnia powyżej 31km/h, choć nie wszyscy ukończyli.
Niektórzy niestety nie podołali pogodzie i dystansowi, a w innych ekipach również trochę bardziej
drastyczne sytuacje pokrzyżowały zabawę.
Całość wypadła bardzo pozytywnie. Wsparcie techniczne Veloart pozwalała spokojniej myśleć o
sprzęcie, a perspektywa ciepłego posiłku po przejechaniu całości na pewno dodawała otuchy.
Również nie mniej istotnym elementem w tego typu imprezach, jak i samych dystansach jest
sprzęt i odzież. Jeżeli chodzi o same ciuszki, to podstawą podstaw są spodenki, a w zasadzie
pielucha. Jeżeli ten element jest słaby, to niestety przyjemność z jazdy szybko się kończy – jak dla
mnie jest to element, na którym nie można oszczędzać, daje nam poczucie komfortu nawet w
najtrudniejszych wyścigach i nie dodaje nam kolejnych zmartwień. Ja osobiście testowałem na tym
wyścigu secik Bontrager Ballista i wg mnie test wyszedł na 200% (może nie jest najtańszy, a
wręcz jeden z najdroższych, ale potwierdza swoją cenę w trasie).
Jeżeli ktokolwiek ma obawy, czy powinien wziąć udział w takiej imprezie, to moja odpowiedź
brzmi: zdecydowanie tak!
Kolejny cel: Tour de Warsaw 300!