Do trzech razy sztuka…Od trzech dni codziennie wieczorem w prognozach była informacja, że ma lać. Na rozruchu widzieliśmy czarne chmury zasłaniające szczyty pobliskich gór. A wiatr dawał do zrozumienia, że dziś nie będzie lekko. Podczas śniadania lunęło, w związku z czym zbiórka na promenadzie została przełożona na 12. Tyle wystarczyło, aby przeczekać najgorsze.
Cieszyłem się, że wczoraj nie wyczochrałem sobie roweru. Po
dzisiejszej jeździe będzie to obowiązkowa rzecz. Pozostała kwestia wyboru trasy. Nie ma się co oszukiwać, że pchanie się w góry w taką pogodę jest szaleństwem.
Nie zdziwiłem się więc, gdy okazało się, że na długi i płaski trening
jedzie przynajmniej połowa zgrupowania. Dołączyli do nas znajomi z zeszłorocznego zgrupowania i tak ruszyliśmy w stronę Morairy.
Dzisiaj grupa była liczna jak rzadko kiedy. Fot. Adam Ptasiński
Celem miało być znowu Pego. Jechaliśmy tam nieco inną trasą niż ostatnio – Benitacell, Xabię, La Xarę. Krajobraz dzisiaj nie bardzo się nadawał do podziwiania. Zdecydowanie bardziej trzeba się było skupić na mokrej drodze i podmuchach wiatru.
Krajobrazy nie rozpieszczały… Fot. Adam Ptasiński
Za Setlą dowiedziałem się, że jednak jedziemy nieco dalej – do Olivy. Ponieważ bardzo potrzebowałem pit-stopu dałem o tym znać Kubie, który prowadził grupę. Bardzo miłe z jego strony, że zatrzymał się ze mną, aby potem dociągnąć mnie do grupy. Pomimo przelotnych deszczy i mokrej szosy sprawnie doszliśmy
grupę.
Kilka razy złapała nas też mżawka. Fot. Adam Ptasiński
Pomogły też nam na pewno barany i owce prowadzone przez pasterzy ulicą. Gdy dotarliśmy do grupy podjechało do nas auto z wyluzowanymi ludźmi, którzy chcieli nas poczęstować ziołem. Jakoś nie daliśmy się przekonać, co niespecjalnie zasmuciło towarzystwo. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do przedmieść Olivy, w której zatrzymaliśmy się na przerwę. Było mi już bardzo zimno i czekałem na chwilę, aby się ubrać w dodatkowe warstwy. Knajpa pomimo miłych polskich akcentów –
reklamy Żywca i tabliczek z polskimi napisami – okazała się
rozczarowaniem. Nie mieli gorącej czekolady, na którą bardzo liczyłem. Osoby, które zamówiły tostady (grzanki z jasnego pieczywa z oliwą i szynką), dostali po jednej zamiast po dwie. Generalnie chyba obsługa nie poradziła sobie z najazdem polskich kolarzy.
Na asfalcie było sporo kałuż które niespecjalnie umilały trening 😉 Fot. Adam Ptasiński
Przez zamieszanie przerwa zajęła nieco więcej czasu niż zakładaliśmy, więc ruszyliśmy z kopyta z powrotem. Wychłodziłem się na tyle, że założyłem jeszcze wiatrówkę. Dopiero po 30 minutach się rozgrzałem i mogłem ją zdjąć. Na początku tempo było idealne – jechałem w tlenie. Niestety po tym jak minęliśmy Denię zaczęło się podbijanie tempa i w końcu za Gata de Gorgos odłączyłem się od grupy, aby zrealizować zaplanowany trening. Tym bardziej, że przestało już wiać i
mogłem sobie pozwolić na jazdę samemu. Co więcej pogoda zdecydowanie się poprawiła i ostatnia godzina treningu minęła szybko i przyjemnie.
Gdzieś tam na przedzie świeci chyba słońce 😉 Fot. Adam Ptasiński
Dzisiaj wykręciłem 120 km i niespełna 900 m przewyższenia.
Po powrocie porozciągałem się, a następnie skoczyłem na przepyszny obiad. Dzisiaj był stek z łososia z ziemniaczanymi łódkami i sałatka. Ledwo dokończyłem porcję. Później jacuzzi i masaż. Wieczorem wpadli na wino znajomi z poprzedniego roku, więc nadrobiliśmy zaległości z zeszłego sezonu i snuliśmy plany na ten nadchodzący.